A A A

Schulznięci jadą do Drohobycza

 

NATIONAL GEOGRAPHIC TRAVELER Nr 04 (kwiecień) 2012

 

Sposób na: Drohobycz

 

SCHULZNIĘCI JADĄ DO DROHOBYCZA

 

 

TEKST : MARCIN DZIERŻANOWSKI,  ZDJĘCIA TOMASZ WOŹNY

 

Tak, jak miłośnicy Kafki
mają swoją Pragę,
a wielbiciele Jamesa Joyce’a
–Dublin, tak od kilku
lat zakochani w prozie
Brunona Schulza pielgrzymują
z całego świata
do Drohobycza

 

DLA MIŁOŚNIKÓW SCHULZA Z CAŁEGO ŚWIATA DROHOBYCZ JEST MIASTEM MAGICZNYM. I WCIĄŻ POZOSTAJE PIĘKNY

 

W całym Drohobyczu poza mną nie ma już nikogo, kto znał Schulza - Alfred Schreyer, emerytowany nauczyciel muzyki, skrzypek i śpiewak, mimo dziewięćdziesiątki, pamięć ma dobrą i o faktach sprzed 70 lat opowiada tak, jakby się wydarzyły wczoraj. - Pisarz wchodził pod górkę tą ulicą, przed wojną nazywała się Czackiego. Stanął przy żółtej tablicy z napisem „Żydowska dzielnica mieszkaniowa". Bo u nas żadnego muru do getta nie było, tylko żółte tablice. Wtedy nadszedł gesta­powiec Karl Gunther i go zastrzelił. Bezsensowna śmierć. Przecież następnego dnia na podstawie załatwionych przez Zofię Nałkowską aryjskich papierów" miał opuścić mia­sto. A dziś nawet nie wiemy dokładnie, gdzie go pochowano - mówi pan Alfred.

Nie zliczy, ile razy opowiadał tę historię. Odkąd do ukraiń­skiego dziś Drohobycza z całego świata przyjeżdżają piel­grzymki miłośników Brunona Schulza, każdy chce poroz­mawiać z ostatnim żyjącym uczniem artysty. I ostatnim tutej­szym przedwojennym Żydem. Jeśli tylko siły pozwalają, pan Alfred nikomu swej opowieści nie odmawia. Mówi nawet, że skoro cudem ocalał z Zagłady, to widocznie Bóg powie­rzył mu misję kustosza pamięci o świecie, którego nie ma. I o Schulzu, po którym w Drohobyczu nie zachowała się żadna pamiątka - taka, o której z całą pewno­ścią można by powiedzieć, że należała do pisarza. Tym większą wartość mają wspomnienia pana Schreyera. - Mijali­śmy się często. On szedł Floriańską do pracy, ja Bednarską do swojej szkoły. Potem przez cztery lata uczył mnie ry­sunku i prac ręcznych w Gimnazjum im. Króla Władysława Jagiełły - ciągnie swą opowieść.

Dziś nie ma ulic Bednarskiej, Floriańskiej ani gimnazjum Jagiełły,

Nie ma też przedwojennego Drohobycza, uważanego za kresową ziemię obiecaną. Zwłaszcza od momentu, gdy w XIX w. w pobliskim Borysławiu odnaleziono złoża ropy naftowej. Rafinerie powstawały jedna za drugą, przynosząc fortuny żydowskim, polskim, niemieckim, a później także francuskim i holenderskim właścicielom.

Nie ma fortun, nie ma rafinerii, nie ma ziemi obiecanej.

Jest za to: wzniesione w latach 50. komunistyczne osiedle mieszkaniowe na miejscu żydowskiego cmentarza.

Jest pomnik Stepana Bandery, przywódcy Organiza­cji Ukraińskich Nacjonalistów, wybudowany kilka lat temu

w parku przy ul. Szewczenki. Zdjęcie wojownika o nie­podległą Ukrainę spogląda też z wielkiego portretu powie­szonego nad drohobyckim rynkiem. Zarówno monument, jak i gigantyczna fotografia wzbudzają kontrowersje. W sierp­niu 2011 r. Naczelny Sąd Administracyjny w Kijowie orzekł, że uznawanie tego bojownika o niepodległą Ukrainę za bohatera narodowego jest niezgodne z prawem.

Jest wreszcie XIX-wieczna synagoga, jedna z najwięszych w Europie Środkowej. W czasach ZSRR był w niej sklep meblowy, później stała pusta. Mieszkańcy wspominają, że przez kilka lat służyła handlarzom z pobliskiego bazaru za toaletę. Jakiś czas temu zabytek oddano miejscowej organi­zacji żydowskiej, ale dwustu drohobyckich Żydów nie stać na wyremontowanie gmachu, który przed wojną służył kilkuna-stutysięcznej wspólnocie.

WYPRAWA ZBIERACZY

Ale są też (bądźmy sprawiedliwi!) ukraińscy zapaleńcy, któ­rzy kilkanaście lat temu postanowili przywrócić miastu jego największego, choć zapomnianego mieszkańca, piszącego po polsku Żyda. Oni pierwsi dostrzegli okruchy przeszłości, któ­re dziś z pietyzmem zbierają miłośnicy twórczości Brunona Schulza z całego świata. Dla nich to miasto magiczne. Pod­niszczona willa przy dawnej Floriańskiej pozostaje domem pisarza, choć dziś mieszkają tu zupełnie obce rodziny, bynaj­mniej nie zachwycone tym, że co jakiś czas puka do drzwi ich mieszkań natrętny turysta. A zniszczona ulica Stryjska nieda­leko rynku to słynąca z rozpusty ulica Krokodyli ze Sklepów cynamonowych.

Schulznięci" (tak ich nazwijmy) potrafią godzinami chodzić po zdewastowanych klatkach schodowych przedwojennych willi i odnajdywać ślady ich dawnej świet­ności. Zachwycają się miastem, dzisiaj obiektywnie niezbyt ładnym. Chodzą jego ulicami z egzemplarzem Sklepów cy­namonowych w ręku. Twierdzą, że dopiero tu czują tę pro­zę. Przyjeżdżają z Ukrainy, Polski, Izraela, Niemiec, a nawet Chin i Tajwanu. Dla Schulza uczą się polskiego, choć przez jego trudne teksty trudno przebrnąć polskim maturzystom. - Wyprawa miłośników pisarza do Drohobycza przypomina wyprawę zbieraczy. Po kawałku zbierają oni ułamki tego, co obumarło. Trochę tak jak w prozie Wielkiego Brunona - opowiada dr Wiera Meniok, dyrektor Polonistycznego Centrum Naukowo-Informa-cyjnego na Uniwersytecie w Drohobyczu, której pośród schulzniętych" należy się niewątpliwie palma pierwszeństwa.

To ona osiem lat temu wraz z nieżyjącym już mężem Igorem zaczęła organizować w mieście Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza. Z czasem w organizację imprezy włączyli się lu­blinianie, strona polska wsparła ją też finansowo. - Na każdym kroku trzeba jednak podkreślać, że to inicjatywa Ukraińców. My, Polacy, w pewnym momencie po prostu do nich dołączyliśmy - tłmaczy Grzegorz Józefczuk, lubelski dziennikarz i działacz kulturalny, od kilku lat prezes Stowa­rzyszenia Festiwal Brunona Schulza. - Absolutnie nie chodzi nam o rekonstrukcję przedwojennych Kresów Wschodnich, nie chcemy odzyskiwać polskiego Drohobycza - tłumaczy. A Wiera Meniok dodaje: - Wspólnie chcemy przywrócić temu miastu jego największego syna.

Robią to skutecznie. W najpopularniejszym na świecie angielskojęzycznym przewodniku turystycznym Lonely Planet Drohobyczowi po­święcono 40 linijek. Ponad połowa z nich to in­formacje o festiwalu i miejscach związanych z autorem Sanatorium pod Klepsydrą. - To niezwy­kłe, że ten pisarz przywraca światowy wymiar miastu, które o nim kiedyś zapomniało - mówi Leonid Golberg, dziennikarz i społecznik, redak­tor lokalnej gazety internetowej Majdan.

 

KADISZ ZA ARTYSTĘ

Dla „schulzniętych" w Drohobyczu najważniej­szy jest trójkąt: dom pisarza, gimnazjum, w któ­rym się uczył i pracował, oraz miejsce śmierci przy ul. Szewczenki. Ich najazd na miasteczko odbywa się dwa razy. Najpierw wiosną, w trakcie organizo­wanego raz na dwa lata festiwalu (w tym roku, ze względu na Euro, wyjątkowo odbędzie się we wrześniu). Drugi raz, 19 listopada, w rocznicę śmierci pisarza. Tego dnia dochodzi do wydarzenia, które nie ma precedensu na całej Ukrainie

W miejscu, gdzie zamordowano artystę, przedstawiciel gmi­ny żydowskiej odmawia kadisz, wspólnie z nim modlą się też duchowni rzymsko- i greckokatolicki. Od 2006 r. przy chod­niku, na którym przez kilka dni leżało ciało pisarza, znajdu­je się wmurowana tablica pamiątkowa (prawdę mówiąc, już druga, pierwszą ukradł cztery lata temu handlarz złomem).

WYPRAWA MIŁOŚNIKÓW SCHULZA DO DROHOBYCZA PRZYPOMINA WYPRAWĘ ZBIERACZY OKRUCHOW TEGO, CO MINĘŁO

Od 1989 r. tablica widnieje też na skromnym budynku przy ul. Drohobycza 12, do którego w 1912 r. przeniosła się rodzina Schulzów. Obecnie dom jest mieszkaniem prywatnym i nie można go zwiedzać. Znacznie więcej o związkach artysty z miastem można się dowiedzieć w dwupiętrowym reprezen­tacyjnym gmachu państwowego Uniwersytetu Pedagogiczne­go im. Iwana Franki, czyli dawnym gimnazjum, gdzie pisarz uczył się, a później pracował. W jego pokoju profesorskim, niegdyś przylegającym do pracowni, w której uczył rysunku i robót ręcznych, dziewięć lat temu udało się otworzyć Pokój Schulzowski będący wstępną wersją drohobyckiego mu­zeum artysty. Zgromadzono tu liczne fotografie, reprodukcje rękopisów i rycin autora Sklepów cynamonowych. Niestety nie można obejrzeć oryginałów. - Bo wszystkie z tego miasta wy­wieziono. To paradoks, ale nie jedyny. Prawdę mówiąc, cały Drohobycz nurza się w paradoksach, trochę tak, jakby sam chciałby być prozą Schulza - tłumaczy Grzegorz Józefczuk.

Jednym z takich paradoksów były efekty głośnej przed jedenastu laty afery, która wybuchła po tym, jak w dawnym domu gestapowca Fe­liksa Landaua odnaleziono freski namalowane w czasie wojny przez Schulza. Na Ukrainie nikt się sensacyjnym znaleziskiem specjalnie nie interesował. Korzystając z tego faktu, przedsta­wiciele izraelskiego Instytutu Pamięci Yad Yashem (podobno przy pomocy ważnych dyplomatów) dokonali kradzieży malo­wideł, wywożąc je potajemnie do Jerozolimy. Międzynarodowy skandal, jaki wtedy wywołali, kazał mieszkańcom Drohobycza zainteresować się, kim był zapomniany przez nich rodak. Leonid Golberg nie ma wątpliwości, że grabież była możliwa dzięki ko­operacji z Yad Yashem przedstawicieli lokalnych władz. Odważ­nie pisał o tym zresztą na łamach prasy, za co został dotkliwie pobity przez nieznanych sprawców". - Jedno trzeba wszakże przyznać: ta bulwersująca sprawa podsyciła zainteresowanie genialnym pisarzem i jego tragicznym losem na samej Ukrainie i w samym Drohobyczu - ocenia Golberg.

 

Resztki malowideł, których nie wywieziono, wysta­wiane są dziś w jednej z salek Pałacu Sztuki urządzonym w dawnej Willi Bianki", gdzie zdaniem schulzologa prof. Władysława Panasa mieszkała muza autora Sklepów cyna­monowych. Malowidła z artystycznego punktu widzenia nie zachwycają, zaskakują jednak niespotykanymi u Schulza mo­tywami baśniowymi. To, co zaszokowało badaczy, zupełnie nie dziwi Alfreda Schreyera, który pamięta, że jego nauczy­ciel rysunków uwielbiał w klasie opowiadać bajki. - Miał do tego ogromny talent. Jestem pewien, że gdyby ktoś to wtedy notował, te fantastyczne opowieści byłyby dziś ważnym ele­mentem spuścizny literackiej - opowiada.

MIASTO JEDYNE NA ŚWIECIE

Izraelska reżyserka teatralna Shir Goldberg wraz z zaprzy­jaźnioną pisarką Shahar Pinkas oglądają zniszczoną syna­gogę w dawnej żydowskiej dzielnicy Łan. W czerwcu 2011 r. na prestiżowym The Israel Festival w Jerozolimie wystawiły napisaną na motywach Sklepów cynamonowych sztukę Mój ojciec nie jest ptakiem. W Drohobyczu są pierwszy raz, nie mogą uwierzyć, że jest tu tak jak u Schulza. Były przekonane, że jego opowiadania opisują jakąś odrealnioną, całkowicie fikcyjną rzeczywistość. - Dopiero tu odkryłyśmy, że ten świat istniał naprawdę, choć pisarz nadał mu magiczny, kosmiczny wymiar - mówią.

Grzegorz Józefczuk podkreśla, że do niedawna po­dobnie myśleli prawie wszyscy miłośnicy tej prozy. Dopiero jego nieżyjący już przyjaciel, prof. Władysław Panas z KUL, odkrył dla wielbicieli Schulza realny Drohobycz. Zwrócił im uwagę, że pisarz był na wskroś przesiąknięty środowiskiem, w którym wzrastał. - Ro­dzinna miejscowość była dla niego gniazdem mitolo­gicznym", w oderwaniu od niej nie można odczytywać jego twórczości - wyjaśnia. Dlatego od 2004 r. był tu już ponad sto razy. - Bo przecież, choć w żadnym utwo­rze nie pada nazwa Drohobycz", artysta pisze o nim nieustannie - przekonuje. Na dowód przytacza cytat z Republiki marzeń, który większość schulzniętych" zna na pamięć: Tam, gdzie mapa kraju staje się już bar­dzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona odpogód lata, jak gruszka dojrzała, tam leży ona, jak kot w słońcu, ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie.

Za pomoc w realizacji materiału dziękuję pracownikom Polonistycznego Centrum Naukowo-Informacyjnego im. Igora Menioka w Drohobyczu, redakcji miejscowej gazety internetowej maydan.drohobych.net oraz czlonkom i sympa­tykom Stowarzyszenia Festiwal Brunona Schulza w Lublinie.

 

 

 

Tak, jak miłośnicy Kafki

mają swoją pragę,

a wielbiciele Jamesa Joyce’a